|
Osobiście nie lubię tak zwanych świadectw pewnych osób. Ludzie opowiadają o czymś co przeżyli, ale jakoś tak mętnie, niekonkretnie. Próbują wyrazić swoje przeżycia i uczucia z nimi związane, ale są to zazwyczaj rzeczy i pojęcia, których nie da się zwerbalizować. Można je jedynie przeżyć i poczuć. Więc teraz głowię się nad tym, co Wam napisać o pielgrzymce i jak to zrobić.
Tyle ile jest pielgrzymów, tyle jest różnych sposobów odbywania i przeżywania pielgrzymki. Wędrujemy razem, śpiewamy, modlimy się razem, wieczorami razem stoimy w niekończących się kolejkach na punkcie medycznym, ale dla każdego pielgrzymka oznacza co innego. Czasami żartobliwie nazywam pielgrzymkę "ponad dwutygodniowym kursem dobrych manier". Polega to na tym, że na pielgrzymce niewiele posiadamy swojego. Wszystko, co mamy, dostajemy od anonimowych, nieznanych nam ludzi spotkanych na drodze. Są dla nas tak dobrzy, tak troskliwi i gościnni, że aż rodzi się myśl, że przecież nie zasłużyliśmy. Mimo to ludzie zabierają nas na nocleg do swoich domów, karmią, poją, goszczą starając się, by niczego nam nie zabrakło. Starsza kobieta pozwoli spać na własnym łóżku, sama kładąc się na ziemi, inna obudzi się o trzeciej rano i wstanie po to, by zagrzać barszczu dla pielgrzymów na śniadanie. Dla nich jest to wydarzenie, które zdarza się tylko raz w roku. Więc starają się, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. A my wędrujemy i każdego dnia korzystamy z ich gościnności i hojności, i każdego dnia jesteśmy traktowani jak zaszczytni goście, bardzo często prawie dosłownie według zasady "gość w dom - Bóg w dom". Mimo, że nie możemy ofiarować im nic w zamian poza obietnicą modlitwy. W pielgrzymi gromadzi się tyle wdzięczności, że wyraża ją stając się jeszcze lepszym dla innych. Podczas zwykłej wycieczki czy weekendowego wypadu za miasto każdy w grupie ma swój prowiant, swoje rzeczy. Owszem, poczęstujemy kolegów, ale zostaje podział na moje - twoje i każdy korzysta z tego, co zabrał ze sobą. Na pielgrzymce nic nie jest tak naprawdę nasze, więc dzielimy się tym co mamy. To co, że nie jem ciasta z rodzynkami. Na noclegu udam, że bardzo lubię, gospodyni zapakuje trochę na drogę, na pewno znajdzie się jakiś pielgrzym, który może nie zjadł śniadania i jest głodny. Możliwe, że następnego dnia ja trafię na nocleg, gdzie gospodyni nie będzie mogła sobie pozwolić na to by nakarmić pielgrzymów i wtedy ja będę musiała liczyć na "siostry" i "braci" z pielgrzymki. Tworzymy jedną rodzinę, zwracamy się do siebie "siostro" lub "bracie", nieważne czy "siostra" lub "brat" ma pięć czy siedemdziesiąt lat.
Przez kilkanaście godzin każdego dnia wędrujemy razem, więc mamy czas na rozmowy, dyskusje, zawieranie przyjaźni. Nie tworzymy grupek i tak zwanych "kółek wzajemnej adoracji", jesteśmy otwarci i każdy z każdym od czasu do czasu zamieni choćby jedno słowo. Poza tym jesteśmy jakoś dziwnie i niewytłumaczalnie wewnętrznie radośni i ta radość niezwykle silnie z nas emanuje. Mimo, że nogi bolą i czasem jest jakoś tak psychicznie ciężko, coś dzieje się w naszych duszach i czasem tego nie rozumiemy, mimo to chcemy dalej iść.
Pewnie nie da się wyrazić wszystkich "plusów" na pielgrzymce, pewnie większości nie da się nazwać. Ciężko jest racjonalnie wyjaśnić dlaczego pielgrzym tak się męczy i tak znosi wiele trudów. Przecież można by równie dobrze pojechać nad ciepłe morze i tam poznawać ludzi i cieszyć się latem. Mimo to jest coś, co każe mu porzucić te wszystkie wygody dla skromnego bytu pielgrzyma. Coś, co wygrywa z wszelkimi innymi wakacyjnymi atrakcjami. Ciężko o tym czymś mówić i to definiować. Chyba nie da się tego opowiedzieć, trzeba to jedynie przeżyć i poczuć. Ale jestem pewna jednego - to coś istnieje i wystarczy tylko raz pójść na pielgrzymkę by to poczuć i potem dla tego czegoś chcieć wędrować co roku.
Daria
|
|
|